Strzeż się prawdziwego węża
Te słowa huczały w mojej głowie bez przerwy. Były bez sensu. Jakiego węża? Co miał mi zrobić?
Zrezygnowana rozejrzałam się po pokoju wspólnym. Prawie nikogo tu nie było. Podejrzewałam, że znajdują się na szkolnych błoniach. Uczniowie chcieli skorzystać z ostatnich ciepłych dni. Pierwsze liście na drzewach zmieniały swoją barwę. Nie ubłaganie zbliżała się jesień. Najgorsza pora roku. Czas w którym wszystko umiera i wygląda jakby nigdy nie miało się odrodzić. Nie wiedziałam jednak, że przyszłość miała się zmienić w ciemną, mroczną jesień.
Zrezygnowana rozejrzałam się po pokoju wspólnym. Prawie nikogo tu nie było. Podejrzewałam, że znajdują się na szkolnych błoniach. Uczniowie chcieli skorzystać z ostatnich ciepłych dni. Pierwsze liście na drzewach zmieniały swoją barwę. Nie ubłaganie zbliżała się jesień. Najgorsza pora roku. Czas w którym wszystko umiera i wygląda jakby nigdy nie miało się odrodzić. Nie wiedziałam jednak, że przyszłość miała się zmienić w ciemną, mroczną jesień.
Z rozmyślań wyrwał mnie niespodziewany dotyk na plecach. Odwróciłam się przestraszona.
-Tom!- jęknęłam- Nie strasz mnie.
Uderzyłam go delikatnie w klatkę piersiową.
-Ał, Jane- mruknął, udając ból- zauważyłem po prostu że strasznie się trzęsiesz. Tutaj jest zawsze zimniej niż na dworze czy w innych częściach zamku- powiedział mając na myśli Pokój Wspólny Slytherinu- Przyniosłem ci koc. Wiesz, chciałem być miły, a ty mnie bijesz. Marznij dalej.- uśmiechnął się chytrze pokazując mi brązowe zawiniątko. Zanim tego nie stwierdził nawet nie zdawałam sobie sprawy jak jest chłodno. Byłam zbyt pochłonięta myśleniem o przepowiedni.
-Oj daj- jęknęłam wyciągając rękę ale on się odsunął- no przepraszam.
Wyszczerzył się na te słowa i rzucił mi koc, którym się okryłam.
- Gdzie wszyscy?
- Gryffindor ma teraz trening i parę osób próbuje podejrzeć ich techniki. Reszta jest na błoniach.
- Mhm. Załatwiłeś tą sprawę z Rookwoodem?- spytałam
-Aha.- pokiwał głową przysiadając się do mnie. - Chciałem by zdobył mi wtykę w Ravenclawie. Muszę tam coś zrobić.
- Wyczuwam Tinę Sparks.- powiedziałam myśląc o krukonce z piątego roku zadurzonej od jakiegoś czasu w śmierciożercy.
-Aha.- potaknął- Jest tak zauroczona, że zrobi wszystko o co poprosi. Tego właśnie potrzebuję. Tina zachowuje się trochę jak pod wpływem eliksiru miłosnego.
-Gdyby Rookwood nie był taką sierotą życiową uwierzyłabym, że udało mu się jej dać amoretensje.
Tom parsknął śmiechem.
-Miłość jest taka płytka. Nikomu nie potrzebna. Brzydzę się jej. Sama pomyśl... Miłość łączy ludzi, którzy i tak z biegiem czasu przestaną cokolwiek do siebie czuć. To nie jest trwałe. Znika. Jednak sprawia, że ludzie wykonują dziwne rzeczy dla innych osób. Zakochani są obrzydliwi.- mruknął widocznie zniesmaczony.
Czy to wtedy pierwszy raz poczułam ten dziwny przewrót wnętrzności? Jakby dodatkowy narząd, którego nie znałam dotychczas uznał, że to idealny czas by zatańczyć sambę. Nie wiem. Całkiem możliwe, że to jeszcze nie w tamtym momencie. Jednak wiem, że jego słowa coś we mnie zmieniły, poruszyły. Poruszyły? Nie. Chwyciły w swoje zimne dłonie, potrząsnęły i rzuciły o ścianę.
-No niby tak... - odpowiedziałam- Ale bez miłości nie byłoby nas chociażby...
Tom tylko na to stwierdzenie prychnął i wywrócił oczami. Wstał i spojrzał na mnie spode łba, jakby miał mi za złe poprzednie stwierdzenie. Chciałam odwrócić oczy, ale uznałam, że poddanie się będzie złym krokiem. Przetrzymałam jego spojrzenie. Już chciałam się odezwać, kiedy usłyszałam stukot. Dochodził z drzwi.
-Sowa.- stwierdziłam. Wrota się otworzyły i wleciała mała, ruda, szkolna płomykówka. Gdyby nie to, że nasze dormitorium znajdowała się w lochach, gdzie nie było okien, drzwi nie musiałyby się same otwierać. Zwierzątko podleciało do nas. Miało do nóżek przyczepione dwa listy. Odwiązałam je i machnęłam dając sowie znak by odleciała. Ta obrażona zahukała i opuściła dormitorium. Spojrzałam na dwa pergaminy. Jeden był zaadresowany do Toma. Rzuciłam go mu i zaczęłam czytać swój.
Jane!
W sobotę organizuję takie małe spotkanie w moim gabinecie dla kilku osób. Może chciałabyś przyjść? Bądź o 13:00.
Profesor Slughorn
-Spotkanie u Ślimaka. Marzyłem o tym. - opadł na kanapę,- Może uda mi się dowiedzieć kilku rzeczy. Mam pewne plany. Na przyszłość.
Spojrzałam na niego zaciekawiona. Chciałam spytać o co takiego chodzi, jednak coś mi podpowiadało, że to nie jest dobry pomysł. Dowiem się, o co takiego chodzi w swoim czasie. Zawsze się dowiaduję. Teraz było za wcześnie by o to pytać. Postanowiłam szybko zmienić temat.
-W niedzielę jest wypad do Hogsmeade. Idziemy?
-Nie mogę. Muszę jeszcze napisać referat z eliksirów. Wiesz, muszę trzymać opinię pilnego ucznia.
-No tak. Jasne, pójdę z Anisą.- odpowiedziałam, chociaż poczułam się trochę dotknięta. Slughorn go uwielbiał, więc gdyby tylko powiedział coś w stylu "Przepraszam, panie profesorze, ale byłem zbyt zajęty by napisać wypracowanie" zostałoby mu wybaczone.
Wstałam z kanapy chowając do kieszeni list od Ślimaka i zrzucając z siebie brązowy koc.
-Gdzie idziesz?
-Przejść się. - ucięłam, zmierzając do drzwi.
-Mogę iść z tobą?- wyczułam pewne wahanie w jego głosie.
-Nie. Chcę pobyć sama.
Zostawiłam go samego w pustym dormitorium. Na szkolnych korytarzach nie było prawie nikogo. Latały tylko duchy. Spotkałam nawet Irytka wpychającego gumę do żucia w zamek do komnaty. Uśmiechnęłam się pod nosem i ruszyłam na błonia. Były pełne uczniów. Nie zdziwiło mnie to. Była na prawdę ładna pogoda. Nie miała trwać długo, więc wszyscy chcieli skorzystać. W końcu udało mi się znaleźć puste miejsce. Cichy zakątek przy jeziorze. Usiadłam na brzegu. Wyciągnęłam rękę w kierunku wody. Była chłodna, przynosiła pewne ukojenie. Coś się we mnie zmieniło. Czułam się... samotna? Nie, o nie jest dobre słowo. Opuszczona? Nie. Zagubiona? Tak. Znów byłam w swoim domu, w Hogwarcie, znów miałam przy sobie swoich przyjaciół, ale czegoś brakowało. Tylko, że nie wiedziałam czego. Jakbym miała ułożoną prawie całą układankę, a zgubiła tylko jeden puzzel. Jednak nie dane mi było dowiedzieć się tego szybko. Miała czekać mnie długa droga naznaczona bólem zanim się dowiem czego tak na prawdę zawsze mi brakowało i czego zawsze b ę d z i e mi brakować. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę. Machnęłam nią, a piasek zaczął się układać w różne wzory. Najpierw w węża, który rozpadł się by pojawić się znów pod postacią kuli. Ta rozsypała się i uformowała w oczy. Puste, zamyślone oczy profesor Trelawney. Zdenerwowana uderzyłam w nie różdżką. Piasek wzleciał w górę psując wzór, a potem znów opadł nie formując się w nic nowego. Chyba przepowiednia dalej mnie męczyła. Nie potrafiłam zaufać radzie Toma. Nie potrafiłam jej ignorować.